Rozdział 4: Nurvan

18 0 0

Miasto Nurvan, choć odległe od wielkich metropolii, wciąż żyje harmonią średniowiecznej architektury. Wznoszące się tu domy z drewna i kamienia, dachy pokryte czerwoną dachówką, a także wąskie, brukowane uliczki świadczą o sile tradycji. Miasto to łączy w sobie funkcjonalność z urodą prostoty.
— Eryan Dahir, „Odkrywając Nurvan: Zapiski o architekturze”

Do murów miejskich dotarli grubo po zmierzchu. Śnieg na drodze był znacznie mocniej ubity niż w lesie, nie stawiając praktycznie żadnego oporu maszerującym. Wszechotaczająca biel pozwalała też lepiej orientować się w przestrzeni, gdyż nawet słabe światło gwiazd i ciepłe światła padające z okien okolicznych zabudowań, rozjaśniały okolicę wystarczająco dla przyzwyczajonych do ciemności oczu. 

Mury Nurvan wznosiły się dumnie, otaczając miasto jak kamienna korona. Zbudowane z solidnych jasnoszarych bloków granitu, stanowiły świadectwo potęgi miasta i kunsztu budowniczych. W najniższym puncie wystawały dwanaście metrów ponad poziom gruntu, a ich szerokość umożliwiała swobodny ruch patroli. Co sto kroków mur przecinała potężna, półokrągła baszta z blankami, zapewniającymi doskonały punkt widokowy na okoliczne równiny i rzeki. Dodatkową ochronę stanowił system wałów i fos wypełnionych wodą. Główna brama – Brama Trzech Wód stanowiła arcydzieło inżynierii. Wykuta z żelaza, zdobiona ornamentami wijącymi się jak wody otaczających miasto rzek, tak masywna, że do jej otwarcia potrzeba było wysiłku kilku ludzi. Liczne lampy olejne oświetlały mury, dodając im niemal mistycznego blasku, tworząc obraz niezdobytej fortecy, ale też miejsca, które przyciąga podróżnych i handlarzy z odległych krain.

Po przekroczeniu bramy pod okiem czujnych strażników w czarno-żółtych tabardach, znaleźli się w krainie kontrastów. Większość zabudowań stanowiły kamienno-drewniane domy o spadzistych dachach, krytych czerwoną dachówką. Labirynt wąskich uliczek wyłożonych nierównym brukiem prowadził zarówno do skromnych warsztatów rzemieślniczych, jak i okazałych posiadłości bogatych mieszczan i siedzib kupieckich. Nie sposób było przejść kilku kroków, by nie trafić na drewniany krużganek, na którym ten czy ów wystawiał swoje towary.

— Pójdziecie, panie prosto tą drogą i na placu skręcicie w prawo. Dalej to już pod sam mur prosto — odpowiedział im jakiś bezzębny człeczyna, gdy zapytali o drogę do karczmy „Zatrzaśnięta Brama”.

Główny plac targowy znajdował się w centralnej części miasta. Dominowały tu budynki o bardziej monumentalnym charakterze. Kamień i cegła, bogate zdobienia i strzeliste wieżyczki nadawały wrażenia przepychu i zamożności. Granice placu wyznaczały kamienice bogatych kupców, z balkonami ozdobionymi herbami rodowymi. W budynku zbudowanym na planie prostokąta – o fasadzie zdobionej płaskorzeźbami i z wysoką wieżą zegarową, którą dało się dostrzec z każdego niemal miejsca w mieście – domyślali się ratusza. Zbudowana z czarnego kamienia budowla o trzech strzelistych wieżach była zapewne świątynią. Otoczony arkadami budynek, przed którym stał posąg sędziwego mężczyzny w liberii, bez dwóch zdań był siedzibą gildii kupieckiej.

Mimo ciemności długiej, zimowej nocy, plac tętnił życiem. Liczne stragany i kramy wabiły kolorami i zapachami. Ludzie chodzili pozornie bez ładu,  uliczni artyści wypełniali, co jeszcze zostało do wypełnienia, muzyką i akrobacjami. Centralny punkt placu zdobiła kamienna fontanna z rzeźbą smoka, która – z racji pory roku – stała bezczynnie, otulona białą kołderką śniegu.

Mimo otaczającego ich piękna wyczuwali jakąś skazę, coś co mąciło sielskość Nurvanu. Ludzie zdawali się mało radośni, choć gdyby w Śródlesiu kiedykolwiek było tak tłoczno i głośno, oznaczałoby to obchody któregoś z większych świąt (a w dodatku musieliby przyjechać ludzie z pozostałych wiosek w okolicy). Im dłużej Kah przyglądał się mijającym go mieszkańcom, tym pewniejszy był, że to co od nich czuje to apatia. Tym ludziom było wszystko jedno gdzie idą, kogo mijają, na co patrzą. Dlaczego?

Dotarli przed budynek o masywnej, drewnianej fasadzie z solidnymi belkami i ozdobnymi rzeźbieniami przedstawiającymi zamknięte wrota. Nad wejściem, delikatnie kołysząc się na wietrze, wisiał ciężki, żelazny szyld z wizerunkiem bramy i nazwą „Zatrzaśnięta Brama”. Dach kryły ciemne gonty, prześwitujące miejscami spod grubej warstwy śniegu, które pod wpływem warunków pogodowych i czasu zyskały niemal czarny odcień. Zdobione okiennice malowane na ciemnozielony kolor kontrastowały z jaśniejszym drewnem ścian. Budynek oświetlała pojedyncza latarnia na słupie, która robiła co mogła by przybytek wydawał się choć odrobinę mniej mroczny. Z wewnątrz docierał przytłumiony gwar wielu głosów, a nawet nieobecne na ulicach śmiechy i śpiewy.

Gdy tylko otworzyli drzwi, zalała ich wrzawa głosów: handlarzy przechwalających się zyskami, rzemieślników dyskutujących o cenach materiałów, osiłków popisujących się przed kobietami. Ciepłe powietrze uderzyło w ich twarze, zmywając poczucie zmęczenia, pachniało sarniną i gulaszem z ziemniakami.

— Hej, wy tam! — poniósł się damski głos gdzieś z wnętrza. — Zamknijcież drzwi! Ziąb ciągnie!

Uśmiechnęli się do siebie i wkroczyli w ten nowy świat, tak bardzo różny od „Małej Pasieki” w ich rodzinnych stronach.

Sama główna izba sprawiała wrażenie dwa razy większej niż znana im karczma, choć uczciwie przyznać trzeba, że na wrażenie to składały się nie tylko wymiary, ale też panujący tu tłok. Drewniane ławy i stoły ustawione były w nieregularnych rzędach na solidnej, kamiennej posadzce. Ściany zdobiły historyczne pamiątki, jak zardzewiałe ostrza i połamane tarcze, tam i siam połyskiwał jakiś herb rodzinny. Centralnym punktem sali było ogromne, otwarte palenisko, nad którym na hakach piekło się mięso i gotowała zupa w olbrzymim kotle. Nad barem wisiała belka imponujących rozmiarów, w której wyryto setki imion dawnych gości przybytku.

Pod ścianą na przeciw baru stał kamienny kominek wyłożony kaflami przedstawiającymi motywy, które zapewne pochodziły z lokalnych legend. Wokół niego ustawiono kilka wygodniejszych foteli, zarezerwowanych dla gości, którzy zapłacili więcej za odrobinę komfortu. To tutaj wypatrzyli kupców, którzy zażarcie się o coś kłócili.

— Dziesięć talionów! — wykrzykiwał jeden z nich. — Dziesięć! Tyle mnie kosztowała jedna beczka. Przecież ten ściek nie był wart szeląga!

Zaczęli przeciskać się w stronę baru, co wcale nie było łatwe. To w tej części karczmy ścisk był największy, a kiedy trafiło się na przerwę, trzeba było bacznie obserwować na czym się staje, bo nierzadko był to bywalec, który przegrał walkę z alkoholem. Przy niektórych stołach zebrały się tłumy obserwujące coś, co najwyraźniej było turniejem w siłowaniu na rękę (Kah musiał chwycić Maraka za łokieć i odciągnąć dalej).

Kiedy wreszcie stanęli przed barem, próbowali ściągnąć na siebie wzrok kobiety, która nalewała jakiegoś zielonego trunku do niewielkiego, drewnianego kubka. Zrobili to dość skutecznie, bo gdy tylko odstawiła kubek na bar ruszyła w ich stronę.

— Tylma Nartwen, witam pierwszy raz w „Zatrzaśniętej Bramie”. Co wam podać, drodzy?

To do niej należał głos, który pogonił ich od drzwi. Tylma była kobietą w średnim wieku, o kręconych brązowych włosach poprzetykanych pojedynczymi nitkami srebra. Miała okrągłą twarz poznaczoną zmarszczkami, które zdradzały, że uśmiech, którym ich przywitała, gościł u niej niemal bez przerwy. Miała na sobie dobrej jakości, zadziwiająco czyste ubrania w kolorze brunatnym i narzucony czarny fartuch chroniący przed ewentualnymi plamami.

— Dla mnie to, co dla tamtego pana — rzucił szybko Marak, wskazując jegomościa w odzieniu pobrudzonym sadzą, który dostał zielony napitek.

— To cię będzie kosztować trzy miedziaki— uśmiechnęła się karczmarka.

Mogliby przysiąc, że kubek pojawił się w jej dłoni znikąd. Już po chwili zbierała monetę do kieszeni, a Marak wąchał zawartość kubka. Po chwili wychylił obserwowany przez mężczyzn po jego lewej, którzy natychmiast ryknęli śmiechem, kiedy zaczął krztusić się i kaszleć, wachlując się dłonią w daremnej próbie schłodzenia. Już po chwili roześmiani bywalcy karczmy wciągnęli go w rozmowę.

— A dla Ciebie? — Tylma zwróciła się do Kaha, nie kryjąc rozbawienia.

— Poproszę to samo — odpowiedział, kładąc należność na blacie baru. — Ale potrzebuję też pomocy z przeprawą przez Isenę.

— Ciszej — karczmarka zdzieliła go w głowę brudną ścierką. — Zaraz kogoś zorganizuję. Tutaj masz swój tashkar — powiedziała, stawiając przed nim kubek z zielonym płynem. Już po chwili nie było po niej śladu, a jej miejsce zajął gburowaty mężczyzna w odzieniu co prawda podobnym do właścicielki karczmy, ale znacznie bardziej zniszczonym.

Ktoś położył mu rękę na ramieniu.

— Kah, chłopcze! Co ty tutaj robisz?

Obrócił się. Stał twarzą w twarz z Bugonem Verhem. 

— Pan Verh! — wykrzyknął i natychmiast ruszył by dosiąść się do stolika, przy którym dotąd siedział handlarz. — Ojciec wysłał mnie na północ, bo... Z pewną sprawą — zakończył kulawo. — Co pan tutaj robi?

— Nie panuj mi tu. Znasz moje imię i nie prowadzimy teraz interesów — powiedział tamten zaśmiewając się gromko. — A jak myślisz, co robię? Utknąłem. Nieco wcześniej niż planowałem. Skoro taki śnieg spadł tutaj, to na przeprawę przez góry nie ma co liczyć. Zginąłbym, zaginął, albo jedno i drugie w niewiadomej kolejności — zachichotał. — A więc stary Ghork puścił cię samego w świat? No, prawie samego — jego oczy zatrzymały się na chwilę na Maraku, który właśnie uczył się pić napitek zwany zífzha, na który składały się cztery kubeczki błękitnego płynu, które najwyraźniej należało wypić jeden po drugim.

— Tak. Uznał, że czas żebym zobaczył trochę świata.

Bugon chyba w to nie uwierzył, ale nie drążył tematu.

— Piłeś to kiedyś? — wskazał na kubek z zielonym trunkiem w dłoni Kaha. — Jak na ciebie patrzę, to i z eil nie masz zbytniego doświadczenia. 

Kah wzruszył ramionami. Podniósł kubek i powąchał zawartość. Pachniało świeżo, choć dominował intensywny, ziołowy aromat, a gdzieś w tle czaiła się gorzka nuta przeplatająca się z czymś słodkim. Nie potrafił wyłowić poszczególnych zapachów, a może po prostu nie było tam zbyt wiele znanych mu ziół, choć był prawie pewny, że wyczuwa piołun. Wypił jednym haustem. Prawie natychmiast jego usta wypełnił słodko-pikantny smak przypominający lukrecję, balansowany przyjemnym gorzko-ziołowym smakiem charakterystycznym dla piołunu. Tak jak w aromacie, tak w smaku wyczuwało się jakąś świeżość. Pospieszył się jednak z przełknięciem. Zanim jego usta zarejestrowały piekący smak alkoholu, cały płyn powędrował już w dół przełyku, który niemal natychmiast zareagował bólem jakby ktoś wlał mu do gardła płynny ogień. Teraz on kaszlał ile sił w płucach, a wśród śmiejących znaleźli się Bugon, Marak i jego nowi kompani.

— Do tego trzeba się przyzwyczaić — powiedział Verh, klepiąc go po plecach i wciąż trzęsąc się od śmiechu. — Ale to chyba najmniejsze z twoich zmartwień. 

Kah spojrzał na niego pytająco.

— Tamta dama przygląda ci się odkąd tu usiadłeś — odpowiedział handlarz, patrząc gdzieś ponad głową chłopaka.

Podążył za jego wzrokiem. Przy sąsiednim stole, przy którym grupka mężczyzn uczestniczyła w pojedynkach na siłę rąk, siedziała kobieta. Czy może raczej kobieta. Odziana w drogą suknię, ciasno opinającą czarnym materiałem jej ciało, z głębokim dekoltem, który zasłaniał niemal wszystko, ale odsłaniał dość, by wyobraźnia uzupełniła braki. Była szczupła, ale zaokrąglona w miejscach, które odezwały się falą gorąca na twarzy Kaha. Jej słomianej barwy włosy opadały na ramiona falami, jak wodospady złota. Na pełnych ustach błąkał się figlarny uśmiech. Nad drobnym nosem błyszczały lekko przymrużone, turkusowe oczy, które wwiercały się w jego duszę. Bugon musiał zapstrykać palcami przed jego twarzą, żeby Kah zaczął reagować na cokolwiek innego.

— Uważaj chłopcze — rzucił, przyglądając mu się uważnie. — Kobiety tutaj nie są takie jak w wioskach Szarego Lasu. A pod maską piękna łatwo ukryć najróżniejsze rzeczy. Możesz wygrać życie, albo stracić coś jeszcze cenniejszego.

— Pan chce się przeprawić przez Isenę? — cichy głos odezwał się w uchu Kaha.

Obejrzał się. Stał przy nim chłopak kilka lat młodszy od niego. Miał rozczochraną, brązową czuprynę. Twarz zdobiły piegi tak gęste, że zdawały się jedną wielką plamą. Przebierał nogami, jakby bardzo się gdzieś spieszył.

— Tak. Tak, to ja.

— Pan pójdzie za mną.

Chłopak pomknął w tłum. Nie mając wiele czasu rzucił „do zobaczenia” pod adresem handlarza, chwycił Maraka za ramię i poprowadził za sobą. Spojrzał ostatni raz na... Kobieta w czarnej sukni gdzieś zniknęła. Nie było czasu się zastanawiać. Ich przewodnik znikał już za kamiennym łukiem prowadzącym do piwnicy. Gdy wreszcie go dogonili mieli tylko chwilę by się rozejrzeć. Stały tu tuziny beczek o najróżniejszych oznaczeniach, a ich zawartości mogli się tylko domyślać.

Młodziak podbiegł do ściany, pomajstrował chwilę przy jednym z kamieni i ich oczom ukazała się szczelina, stanowiąca obrys przejścia dość szerokiego i wysokiego, by dwie dorosłe osoby mogły iść jedna obok drugiej. Pchnął sekretne drzwi i ich oczom ukazał się tunel. Chłopak zdjął z uchwytu wewnątrz pochodnię i odpalił ją od innej.

— Szybko! — ponaglił ich.

Weszli do środka, a ich przewodnik zamknął przejście, po czym wyprzedził ich i rozpoczął marsz przed w nieznane.

— Nazywam się Lukah — rzucił, jakby przypomniał sobie o jakimś obowiązku, który zaniedbał. 

Tunel sprawiał wrażenie wydrążonego w jednolitym kamieniu. Nigdzie po drodze nie trafili na żadną szczelinę, ani wnękę. Pochodnia w ręku Lukah dawała światło, które wydobywało kolejne, jednakowo wyglądające fragmenty ich drogi, ale jednocześnie oślepiała dość, by nie mogli zobaczyć co czeka przed nimi. Z tego też powodu, ścianę kończącą ich wędrówkę zobaczyli dopiero kiedy ich przewodnik był ledwie trzy kroki przed nimi. Pociągnął sznur w ścianie i drzwi się otworzyły. W przeciwieństwie do wyłożonej kamieniami ściany w piwnicy karczmy, tutaj przejście maskował regał z półkami na wino. Kah przyłapał się na zastanawianiu, czy za klamkę służy tu któraś z butelek.

Lukah poprowadził ich na górę i opadły im szczęki. Wnętrze zachwycało rozmachem i elegancją, ale jednocześnie było praktyczne. Znaleźli się w jadalni z oknami wychodzącymi na ogród, w którym rosły rośliny, których nazwać nie potrafili. Na masywnym drewnianym stole, obłożonym białym, haftowanym obrusem, stały misy z owocami i wazony pełne świeżych kwiatów. Złote sztućce błyszczały w blasku kominka, który znajdował się na ścianie po prawej stronie, wydzielając przyjemne ciepło i zapach palonego drewna bukowego. Oni jednak skierowali się w lewo.

Trafili do przestronnej sieni, której podłoga była wyłożona polerowanymi kaflami. Ściany zdobiły wielkie tapiserie przedstawiające fantastyczne ogrody, a także rzeźbione półki, na których stały liczne ozdobne przedmioty i cenne naczynia. Z sufitu zwieszały się misternie wykonane żyrandole, w których tańczyły płomienie świec. Schody z białego marmuru, obramowane złotymi poręczami, prowadziły do kolejnych pomieszczeń na piętrze.

Z sieni trafili do gabinetu na przeciwko jadalni. Małe biurko z drewna cieniowego, którego czarną powierzchnię znaczyły lśniące żyłki przyrostu zimowego, pokryte było mapami i dokumentami. Kilka starannie ułożonych stosów złotych i srebrnych monet błyszczało obok długiego zwoju, który zdawał się być zapisany wyłącznie liczbami. W kącie stałą duża biblioteczka z półkami wypełnionymi tomami dotyczącymi handlu, geografii i rzadkimi manuskryptami, a na stole obok biblioteczki leżał rysunek czegoś, co (jak się domyślali) było zapewne trasą szlaku handlowego, oraz mały drewniany zegar potykujący cichutko.

— A więc to oni — odezwał się mężczyzna siedzący za biurkiem.

Zdawał się być w wieku średnim, ale w jego oczach czaiła się dojrzałość jakiej nie widywało się nawet u starców. Był szczupły, a kończyny wskazywały znaczny wzrost, choć teraz siedział lekko zgarbiony i wlepiał w nich spojrzenie purpurowych oczu. Zadbane dłonie splótł przed sobą i oparł o nie wąskie usta. Jego twarz, o lekko owalnym kształcie, okalały ciemne włosy bez najmniejszych śladów siwizny, gładko zaczesane do tyłu, co dawało mu wygląd osoby dobrze zorganizowanej. Zmrużył głęboko osadzone oczy, jakby się nad czymś zastanawiał, a w spojrzeniu czaiła się mieszanina życzliwości i przenikliwości. 

Na jego ubranie, równie imponujące, co jego dom, składał się długi kaftan z wysokiej jakości wełny barwionej na ciemny granat, ozdobiony haftem w złotym kolorze na mankietach i kołnierzu. Pod spodem widoczna była biała koszula z koronkowym żabotem, a pas z ciemnej skóry zdobiony srebrem podkreślał sylwetkę. Przy boku miał małą sakiewkę z naszytym herbem przedstawiającym dwa żołędzie na czarnym polu, a na szyi – złoty łańcuch z medalionem symbolizującym przynależność do gildii.

— Kim jesteście i co was do mnie sprowadza?

Kahowi z początku odebrało mowę. Marak musiał tyrpnąć go trzykrotnie, zanim wrócił na ziemię. 

— Jestem Kah'Shlika, a to Marak — wyjaśnił. — Mój ojciec Ghork wysłał mnie na północ do Kudnah, kazał jednak zatrzymać się tutaj i poprosić o pomoc w przeprawie przez Isenę. Czy może nam pan z tym pomóc?

Mężczyzna wyprostował się i uśmiechnął kpiąco.

— Już przeprawiliście się przez Isenę. Isena to droga do mnie — wyjaśnił. — Droga do Yséna. Elfa. Nazywam się Aurkalen. Na cokolwiek twój ojciec liczył, było ważniejsze od dotarcia do mnie. Szczególnie, że wysłał cię do miasta, w którym on i ja znaleźliśmy kilkadziesiąt lat temu starą zwojownię martwego królestwa. 

Szczęki im opadły. Ghork był kiedyś w Kudnah? Z elfem? Z ELFEM?

— Ale... Elfy to legenda — zaczął powoli Marak.

— W obecnych czasach... Może — powiedział Aurkalen, wskazując dwa fotele dla interesantów. — Kiedyś było nas więcej. Teraz ukrywamy się, każdy jak tylko jest w stanie. Staramy się gromadzić dawną wiedzę. Wierzymy, że kiedyś z jej pomocą odbudujemy dawny ład.

— Czy to prawda, że widzicie w ciemności jak nietoperze, a rodzicie się z drzew?

Aurkalen spojrzał na Maraka z mieszaniną politowania i rozbawienia, jednocześnie szacował jak bardzo młodzian może być pijany.

— A czy gdybyśmy rodzili się z drzew, byłoby nas tak niewielu? — powiedział w końcu i wstał.

Podszedł do niewielkiej kuli, na której rozmaite powyginane linie układały się w coś, co wyglądało jak mapa. Kah rozpoznał południowo-wschodnie wybrzeża Eriatharu. Elf jednak otworzył górną półkulę i wyciągnął trzy szklanki i butelkę wypełnioną do połowy bursztynowym płynem. Odstawił szklanki na biurku, napełnił napojem i podał każdemu po jednej.

— Widzenie w ciemnościach to też bujda — dodał, siadając ponownie. — No może nie do końca. Nietoperze stosują echolokację... Wiecie co to echolokacja? Zresztą, nie ważne. Nietoperze polegają bardziej na słuchu. My widzimy w słabszym świetle niż ludzie, ale nadal potrzebujemy źródła światła. Nocą widzimy praktycznie jak w dzień. 

Zakręcił szklanką, powąchał, przymknął oczy i wziął do ust mały łyk. Kah postanowił go naśladować, ale Marak opróżnił szklankę na raz.

W zapachu dominowały słodkie nuty, luźno kojarzące mu się z karmelizowaną melasą i wanilią, tak rzadko dostępną w asortymencie handlarzy odwiedzających Śródlesie. Gdzieś w tle, słodyczy tej akompaniowała owocowa nuta suszonych śliwek. Kiedy pierwsze wrażenie znikało, wypływała pikantność pieprzu i przypraw korzennych wymieszana z ziołowością kopru.

W maku dominowała pikantność typowa dla żyta, równoważona słodkimi, miodowymi nutami, mimo to łatwo wyczuwało się posmak orzechów i czegoś przyjemnie gorzkiego. Również tutaj odzywało się coś bliskiego suszonym owocom, ale też jakiś wędzony, kojarzący się z torfem akcent, dodający głębi i wytrawności. Jeszcze dobrą chwilę po przełknięciu czuł rozgrzewający, przyprawowy posmak z nutami pieprzu i wanilii, łagodzony nieco słodyczą miodu i ziołowym powiewem kopru.

— To czemu ojciec postanowił wysłać cię do Kudnah? — wznowił rozmowę elf. — Raczej nie chodziło o zwykłą edukację.

— To ma jakiś związek z figurką, którą wyrzeźbiłem i moimi umiejętnościami — odrzekł Kah, zastanawiając się ile może powiedzieć.

— A konkretnie co wyrzeźbiłeś i co potrafisz — Aurkalen wziął do ust kolejny łyk płynu i zaczął mieszać go językiem na podniebieniu.

— Wyrzeźbiłem czarnego ptaka. A potrafię... — zawahał się. — Widziałem oczami takiego ptaka i widzę w ciemnościach.

 

Elf zakrztusił się. Dłuższą chwilę obserwowali jak kaszle i prycha. Zdawało się, że porcja alkoholu trafiła również do jego nosa. W końcu oparł się twardo dłońmi o biurko i wbił wzrok w Kaha. Po chwili otworzył szufladę, wyciągnął kawałek pergaminu, kałamarz i pióro. Napisał coś na pergaminie i podał Kahowi.

— Przeczytaj na głos.

Kah spojrzał na małą notatkę. Napis błyszczał jeszcze lekko od wilgoci, choć ostatnie refleksy już zanikały. Atrament miał warwę jaskrawego fioletu.

— „Czarna Tęcza” — odczytał, odkładając pergamin na biurko. — Ale co to ma...

— Powtórz jak się nazywasz — przerwał mu Aukalen.

— Kah'Shlika, ale...

— Przecież to nic nie znaczy — rzucił gniewnie elf, zdając się mówić bardziej do siebie niż do nich.

— He! To samo mówiłem — ucieszył się Marak.

Aukalen wstał i zaczął przechadzać się w tę i z powrotem po gabinecie. Kilka razy podchodził do biblioteczki, brał jakąś książkę, przeglądał ją na prędce i odkładał na miejsce wyraźnie bardziej poirytowany za każdym powtórzeniem tej czynności. W końcu siadł, chwycił za pióro, wyciągnął kałamarz z czarnym atramentem i zaczął coś skrobać w wyciągniętym z wewnętrznej kieszeni kaftana notesie. 

— Co takiego jest w tym napisie? — oburzył się Kah. — I co ma do tego moje imię?

Elf przerwał skrobanie piórem i spojrzał mu w oczy. Podsunął pergamin z fioletowym napisem Marakowi.

— Przeczytaj.

Marak chwycił notatkę i z lekkim problemem skupił na niej wzrok. Patrzył tak chwilę, potem jego oczy zaczęły dziwną wędrówkę: na elfa, na Kaha, na pergamin, na elfa, na Kaha, na pergamin...

— To czysty pergamin — powiedział w końcu, wyraźnie zaniepokojony.

— Właśnie — Aukalen ponownie podał pergamin Kahowi. — A jednak ty coś z niego odczytałeś. Ten atrament to soluvis. Odbija tylko światło, które naturalnie widzą ptaki. Dla ludzi i wielu innych stworzeń jest niewidzialne. Można go też odczytać, pod światłem specjalnego kryształu.

— I ja je widzę?

— Na to wygląda — odpowiedział, wracając do pisania czegoś w notesie.

Myśli zaczęły galopować w głowie Kaha tak szybko, że ledwie je rejestrował.

— A moje mię? — powtórzenie pytania wydawało się łatwiejsze niż układanie nowego.

— Wygląda na to, że twój ojciec z jakiegoś powodu nie użył nadanego ci przez imienicę. Nie użył jednak żadnych słów w tarikkalame, chociaż wiem, że całkiem nieźle się nim posługuje. To co teraz robię — postukał piórem w notes. — To anagaramy twojego imienia. Jeśli się nie mylę, twój ojciec poprzestawiał litery imienia, które otrzymałeś od imienicy i ułożył z nich nowe, które brzmiało w miarę sensownie. Te litery nadal tu są, teraz muszę odkryć z jakich słów je wziął.

— Ale co to...

— Zaraz — spojrzał na Kaha, potem na notes. — Chyba wiem...

Zapisał coś i długo wpatrywał się w efekt zanim pokazał Kahowi. Pod pokreślonymi, odrzuconymi próbami ułożenia czegoś sensownego z jego imienia, Kah odczytał napis:

Slɿak'h'Alik

— Sha–...

— Nie wypowiadaj tego na głos, chłopcze! — przerwał mu elf. — Specjalnie rozbiłem literę "h" na dwie części. Pierwszy człon tego imienia objęty jest Słowem Mocy. Nie chcemy zapraszać tu inkwizycji. Nie czytaj tego na głos. Ale jeśli nie pomyliłem się, to jesteś ważniejszy niż ci się wydaje.

Kah poczuł, że robi mu się gorąco. Ważny? On? Jest tylko stolarzem z małej wioski w Szarym Lesie.

— Raczej się mylisz.

— Raczej wątpię — elf pozostał niewzruszony. — To pierwsze słowo, to nazwa tych czarnych ptaków w tarikkalame. Ty masz z nimi jakieś powinowactwo. Widzisz kolory, które widzą tylko ptaki. Czego jeszcze ci potrzeba jako dowód?

— Może i to wszystko prawda — powiedział powoli Kah, uporczywie szukając dziury w logice. — Ale co to niby zmienia. Jestem zwykłym człowiekiem ze wsi.

— Jak na zwykłego człowieka, niezwykle wiele łączy cię z Ahaco – bogiem snów i śmierci. Jego posłańcami były właśnie te ptaki. On też doskonale widział nocą, choć muszę przyznać, że wtedy Veirateyon widoczny był na nocnym niebie i nie przesłaniał słońca.

Teraz Kah był już pewny. Elf zwariował. Przecież słońce było czarnym kołem z pierścieniem ognia i diamentem, który okrążał koło co czterdzieści dni! Veirateyon! Też coś!

— Ahaco został zabity przez Saiah!

— Tak. Ale powiedziano, że się odrodzi — skontrował elf, ale widząc ich powątpiewające spojrzenia westchnął i zaczął wyjaśniać. — Tysiące lat temu z mojego ludu rodzili się zdolni do postrzegania przyszłości, nazywaliśmy ich Widzącymi. Niestety wiązało się to często z rozmaitymi zaburzeniami, które utrudniały komunikację. W najlepszych wypadkach, Widzący mówił lirykami, albo śpiewał. W czasie Przewrotu byli zabijani, a tablice z ich przepowiedniami niszczone. Naturalnie Sojusz starał się ich chronić, ale jedynie "Straconą" udało się ukryć na tyle dobrze, że przetrwała do końca Przewrotu. Wykryto ją, gdy zaczęła wieszczyć — głos zaczynał mu się łamać, ale odchrząknął i kontynuował już mocniej. — Wypowiedziała ostatnią przepowiednię. W tej przepowiedni, jeden z bogów ma wyjść z krainy umarłych prowadząc ich do krainy po życiu, a jego imię ma być związane z tymi ptakami.

— Przepraszam — wtrącił się Marak. — Kilka spraw nie daje mi spokoju. Po pierwsze, czemu taka konspiracja w dostępie do ciebie? Przecież w tym gabinecie kogoś przyjmujesz. Po drugie, skąd masz aż tyle pieniędzy? Po trzecie, czy możemy jakoś sensownie nazywać „te ptaki”? Ileż można mówić „te ptaki”?! Po czwarte, czy ja dobrze rozumiem, że sugerujesz... Że Kah ma umrzeć i zmartwychwstać?

Elf sprawiał wrażenie urażonego. Wstał i podszedł do Maraka tak blisko, że nie wcisnąłbyś monety między ich twarze.

— Dla twojej informacji — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Taka konspiracja pozwala mi wstępnie zorientować się, że ktoś wie, że jestem elfem i potrzebuje czegoś, co jest z tym związane. Jak zapewne pamiętasz elfy nie umierają inaczej niż w wyniku ran, lub gdy same zechcą opuścić ten świat. Ja czuję, że coś jeszcze muszę zrobić. Jeśli miałbym żyć bez pieniędzy przez trzy tysiące lat, to chyba już lepiej nadziać się na własny miecz — dopiero wyjaśniwszy te kwestie, wyprostował się i usiadł na krawędzi biurka. — W kwestii ptaków, nazywajmy ich Posłańcami, taką rolę kiedyś pełniły, więc nie powinny być urażone. W kwestii umierania... Nie. Zdecydowanie nie. Raczej chodzi o pustynną krainę, na której wyrzucono eksperymenty demonów. Ciała z nie do końca oddzielonymi duszami, które teraz atakują każdą napotkaną istotę, która posiada nienaruszoną duszę.

— Przecież i tak by tam zginął!

— Chyba, że uda mu się powrócić.

Kah prychnął.

— To śmieszne!

— Czyżby?

— Nie jestem bogiem.

— Jeszcze.

— Nawet nie wiem gdzie to jest.

— To się da łatwo naprawić.

— Poluje na mnie inkwizycja.

— I co zamierzasz z tym zrobić? — Aukalen, z wyraźnym rozbawieniem na twarzy, nalał sobie kolejną porcję trunku.

— Ukryć się.

— Manifestacje będą się nasilać. Znajdą cię.

— Nauczę się walczyć.

— Sam przeciw setkom?

— Chcę wrócić do domu!

Elf upił łyk i spojrzał smutno na Kaha.

— Najlepsze co możesz teraz zrobić, to iść się przespać — powiedział powoli, w jego głosie pobrzmiewała troska. — To pozwoli poukładać myśli. Do domu tak łatwo nie wrócisz, a już na pewno nie na długo. Jak sam mówisz, szukają cię. Uwierz mi, że nie przestaną. Magii Ducha nie praktykowano już wieki, głównie przez to, że każdy demon i połowa inkwizytorów ją wyczuwa, a rozkazy pozostały niezmienne. Musisz nauczyć się nad tym panować. Ja z tym zbyt wiele nie pomogę, znam tylko podstawy, ale w Kudnah może uda ci się coś odnaleźć.

W gabinecie zapadła głucha cisza, przerywana jedynie rytmicznymi tyknięciami zegara. Aukalen spojrzał na jego tarczę i westchnął.

— Idźcie spać — powiedział siadając ponownie za biurkiem. — Pokój gościnny jest do waszej dyspozycji. Pierwsze piętro, drugie drzwi po prawej.


Support Enethion's efforts!

Please Login in order to comment!